Reguły są wspaniałe, ale czy ja do nich dorastam?

Czy moje życie podoba się Panu Bogu? Nie wiem, mam tylko taką nadzieję. Żyję bowiem według reguł Instytutu Świeckiego Ochotniczek Księdza Bosko, a jest to instytut zatwierdzony przez Kościół. Reguły są wspaniałe, ale czy ja do nich dorastam?

 

Po raz pierwszy usłyszałam o tym powołaniu jeszcze jako licealistka i od razu mi się spodobał taki sposób życia: dla Boga, ale pośród zwyczajnych ludzi, w świecie, w dyskrecji, polegający na wnoszeniu ducha Ewangelii w struktury świeckie i świadczeniu o Bogu raczej postawą swego życia niż słowem. Zostałam przyjęta do Instytutu jako studentka. Pierwsze śluby złożyłam w 1981 roku, w wieku dwudziestu czterech lat. Dziś już jestem na emeryturze i nigdy nie żałowałam swojej decyzji. Przeciwnie, mam wewnętrzny spokój i szczęście. Moje życie ma sens i smak, jest wypełnione wewnętrzną treścią, stale otwarte na rozwój, na szukanie i pełnienie woli Bożej. Nie ma w nim miejsca na monotonię. Jest dynamika życia, pracy, relacji międzyludzkich, nowych zadań, ciągłego rozeznawania tego, co jeszcze mogę podjąć, aby swoje życie przeżywać twórczo dla dobra innych, dla dobra Kościoła, dla chwały Bożej.
Śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa realizowane w świecie to te szyny, po których sunie pociąg mego życia. Do tego pociągu wsiada i wysiada z niego wielu ludzi, a pociąg sunie do przodu, do celu, do nieba. Jadę w nim z moimi siostrami Ochotniczkami Księdza Bosko, które mnie wspomagają, mobilizują, uczą pokory, dawania siebie, angażowania się z wiarą w ten świat. Od strony duchowej stale towarzyszą mi słowa psalmu:
„Boże mój Boże, szukam Ciebie i pragnie Ciebie moja dusza”.

 

 
Od strony ludzkiej jest to praca nad sobą, by siebie poznać, panować nad sobą i jak najlepiej służyć innym. W obydwu wymiarach doświadczam dużej pomocy i mobilizacji ze strony Instytutu. Aby dojść do przeżywania wielkiej wartości Mszy św., modlitwy brewiarzowej, Różańca, adoracji, rozmyślania, musiałam najpierw przejść przez wymóg codziennego wprowadzania ich w plan dnia. Rozumiem czy nie, podoba mi się bardziej czy mniej, umiem, nie umiem – mam to codziennie odprawiać. Powoli przychodzi rozumienie, pogłębienie, ukochanie… Miesięczne dni skupienia, doroczne rekolekcje, kursy formacyjne, słuchanie nauk księży salezjanów oraz starszych powołaniem Ochotniczek, a także regularna spowiedź powoli formują i kształtują moją duszę, moje reakcje, zachowania i wybory.
W Instytucie odbywa się także formacja ludzka. To różne kursy tematyczne, np. z komunikacji międzyludzkiej, to potrzeba stawania na wysokości zadań powierzanych przez Odpowiedzialne Instytutu, ale przede wszystkim to nasze wzajemne kontakty, spotkania, rozmowy, dyskusje, czasem kłótnie, konflikty, ścieranie się odmiennych zdań, konieczność akceptowania różnorodności charakterów innych osób. Nie jesteśmy aniołami. Pewnych kobiet nie wybrałabym na swoje przyjaciółki i gdyby nie konieczność, nie miałabym ochoty się z nimi spotykać, ale właśnie konieczność bycia razem na spotkaniach i współpracy w jednym zespole VDB zmusza do nauczenia się cierpliwości i tolerancji wobec każdej mojej siostry, a w ten sposób i wobec wszystkich innych ludzi. Gdybym żyła samotnie bez Instytutu, pewnie uważałabym się za dużo lepszą i bardziej tolerancyjną niż w sytuacji, gdy muszę się hamować w relacjach z siostrami. Wtedy dobrze widzę, jak jestem niecierpliwa, złośliwa, arogancka, jak nie umiem powstrzymać swego języka albo znieść lekceważenia ze strony innych. Wcale nie jestem święta, ale właśnie dzięki relacjom z siostrami w Instytucie do tej świętości uczę się wytrwale, konkretnie i konsekwentnie dążyć. Z ulgą przypominam sobie słowa Jezusa: „Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mk 2,17).

 
Formację ludzką wymusza też we mnie praca zawodowa. Konieczność dokształcania się, stawania na wysokości zadań zawodowych i społecznych, w pewnym sensie dostosowania się do towarzystwa to wyrazy świeckości tego powołania. Nawet chociażby w kwestii stroju. Przez wiele lat dominowało we mnie podejście trochę zakonne w tej kwestii, czyli pewne lekceważenie sprawy ubioru, wybieranie tego, co skromne, tanie, trochę za szerokie, trochę za długie… no i co? Zaczęłam się źle czuć w towarzystwie ludzi świeckich i nie tylko. Zbierałam delikatne uwagi, a czasem sugestie, że chodzę w workach albo jak zakonnica w cywilu. O nie, przecież nie jestem zakonnicą! Jestem osobą świecką. Przekonałam się, że ubrana bardziej modnie jestem przyjmowana z uśmiechem i radością, ludziom sprawia większą przyjemność kontakt z osobą ładnie i modnie ubraną, uczesaną, pachnącą… Więc dlaczego nie dać im takiej przyjemności? Z pewnością i Maryja w Nazarecie ubierała się ładnie. Bo niby dlaczego by nie? To jest element świeckości, który różni nas zewnętrznie od sióstr zakonnych. Trzeba czuwać, by do tego wszystkiego mieć jednak duży dystans, a w duszy wciąż powtarzać sobie:
„Boże mój Boże, szukam Ciebie i pragnie Ciebie moja dusza” (Ps 63,2).

 

 
Moją tożsamość powołaniową i spokój, jaki z niej płynie, buduję również przez porównanie swojego powołania do powołania małżeńskiego. Ot, choćby do życia mojej rodzonej siostry, która ma czworo dzieci, a teraz już i czworo wnucząt. Na co dzień stale troszczy się o męża i dzieci, a gdy one dorosły, także o ich partnerów życiowych i wnuki. Musi prowadzić dom, mnóstwo czasu spędza w kuchni. Gdy rozmawiamy, prędzej czy później porusza tematy związane z życiem i problemami swoich najbliższych, bo ona nimi żyje. Moja siostra jest osobą wierzącą. Ale na co dzień nie miała możliwości poświęcać tyle czasu dla Boga co ja. Nie spotyka się też i nie odwiedza, nie służy takiej liczbie znajomych co ja. Fizycznie nie dałaby rady. Jej powołanie każe jej służyć najpierw mężowi i dzieciom, co oczywiście nie wyklucza jej otwartości na innych. Dla mnie „mężem” jest Pan Jezus. A dziećmi wszyscy potrzebujący ludzie, jakich Bóg stawia na mojej drodze życia. Mam dla nich czas i serce, pieniądze, troskę, pomoc. Muszę mieć. Pilnie czuwam nad tym, by nie zamknąć się w wygodzie życia samotnego. Wciąż się rozglądam, komu by tu pomóc, i bardzo cieszę, jeśli takich ludzi spotykam. To dotyczy środowiska społecznego, sąsiedzkiego, środowiska pracy zawodowej oraz życia koncentrującego się głównie na osiedlu i w parafii. Czas poświęcony dla Boga (codziennie 2-3 godziny, do tego dni skupienia i rekolekcje), poważnie traktowana praca zawodowa (bez urlopów macierzyńskich, wychowawczych i opiekuńczych), bardziej rozbudowane relacje z otoczeniem, aktywność społeczna, pomoc świadczona bliźnim wypełniają ten czas, jaki inne kobiety poświęcają własnej rodzinie. Są to też konkretne mierniki mojej konsekracji. Należę do Boga, żyję dla Niego, chcę Mu służyć przez wszystko, co robię. Chcę wypełniać tylko Jego wolę, poddawać się Jego planom, słuchać Jego głosu, często wyrażać Mu swoją miłość. Chcę Mu służyć w relacjach międzyludzkich: w tych, którzy przychodzą zaproszeni i nieproszeni, w tych, których odwiedzam w ich domach, w wychowankach i ich rodzicach. Pragnę ofiarować siebie Jezusowi w pracy wychowawczej i społecznej.

 

 
Jeśli kobieta zamężna jest osobą wierzącą, to jej serce z pewnością też lgnie do Boga, szuka Jego woli i jej serce nie pozostaje głuche na potrzeby ludzi spoza najbliższej rodziny. Jednak porządek miłości stawia jej pierwszorzędne zadanie ciągłej troski o najbliższych. Moim Oblubieńcem jest Jezus. Dzień zaczynam zwykle o 5.00. Po Jutrzni i rozmyślaniu idę na Mszę świętą. Kocham ten poranny „duchowy rozruch”, nastawiam się pozytywnie na nowy dzień myślami, jakie płyną ze słowa Bożego i Eucharystii. Ponawiam swoje oddanie Bogu, wyrażam wdzięczność Jezusowi za wszystko, co mi wyświadczył, i proszę, bym w tym dniu umiała kochać bardziej, coraz bardziej… Łaska Boża umacnia mnie duchowo, psychicznie, a nawet fizycznie. Do obowiązków zawodowych podchodzę ze spokojem, uśmiechem, z tą Bożą energią, która każe pozytywnie otworzyć się na ludzi, ich sprawy i dać z siebie wszystko. Po południu i wieczorem znajduję czas na Koronkę, Różaniec, brewiarz i trochę lektury duchowej i nie tylko. Wszystko musi być dopasowane do obowiązków, spotkań, podjętych prac, w pełnej otwartości na niespodzianki. Przynajmniej raz w tygodniu znajduję czas na godzinną adorację Najświętszego Sakramentu. To cudowny moment, którego nie oddałabym za żadne skarby. Wyrażam Jezusowi swoją miłość, wdzięczność i oddanie. On zaś daje pokój i ukojenie, daje światło w problemach i siły w trudnościach. On jest moim niezawodnym Wychowawcą. Chcę żyć Jego miłością. On mnie ku niej ciągnie. Choć upadam w grzech, Jezus wyciąga mnie z kałuży błota, oczyszcza i dodaje sił w sakramencie pokuty, obdarza odwagą i znów idę do ludzi z uśmiechem, ale i z pokorą, bo mam świadomość, że moje siły są marne.

 
Jestem szczęśliwa, bo czuję, że Pan Bóg mnie prowadzi drogą Ewangelii. Jestem „małą łódeczką wśród fal, kroplą rosy, trzciną na wietrze”, ale On czuwa nade mną, więc jestem spokojna i ufna. Powoli przygotowuję się na to największe wyzwanie: przekroczenie bramy śmierci, która wiedzie do nieba. Sercem przenoszę się tam, gdzie jest mój Pan, aniołowie i wszyscy święci. Dyskutuję ze swoim małym lękiem przed śmiercią: czego się boisz? Spotkania ze swoim Ukochanym? Czyż nie do Niego niezawodnie zmierzasz przez całe życie? Czy jest jakaś inna droga, by się z Nim spotkać i być na zawsze? Życie jest chwilą, co przemija, wszystko, co mnie otacza, przeminie, inni rozbiorą to, co po mnie zostanie, a ja będę szczęśliwa na wieki z mym Ukochanym. Wiele sióstr z Instytutu już tam jest, ich życie było skromne, ale pełne pokoju, dobrych uczynków i cichej ofiary. Wierzę, że już są w niebie i tam na mnie czekają. Tymczasem staram się, by żaden mój dzień nie minął bez dobrego uczynku. Niektóre młode matki z mojego osiedla mają mój telefon i wiedzą, że mogą zadzwonić – i faktycznie to robią – gdy jest potrzeba, żeby popilnować, zaprowadzić, przyprowadzić, przyjąć na jakiś czas do mojego domu ich dzieci. Kilku ubogich z mojego osiedla wie, że w potrzebie można do mnie przyjść pożyczyć parę złotych, a pożyczka ta często staje się darowizną. Działam w strukturach samorządowych osiedla i dzielnicy mieszkaniowej. Łatwo wchodzę w dobre relacje z ludźmi, za życzliwość płacą życzliwością i uśmiechem.

 

 
Pozostaje temat dyskrecji. Moje powołanie wzrastało w czasach komunizmu. Wówczas zachowanie sekretu co do przynależności do Instytutu było przestrzegane bardzo, również ze względów politycznych. Wszystkie miałyśmy obawę, że pewnego dnia możemy być odkryte jako tajna organizacja wroga ustrojowi. Z czasem ta obawa zmniejszyła się i obecnie nie jest tak wyraźna jak wtedy. Jednak nadal wszystkie, choć w różnym stopniu, zachowujemy sekret co do naszej przynależności do Instytutu, również co do konsekracji. Moi nieżyjący już rodzice nie wiedzieli o tej mojej życiowej decyzji, nie wie o tym również moja siostra, z którą mam bardzo dobre relacje, ani moi znajomi i przyjaciele. Może się czegoś domyślają…?
Sekret ten ma plusy. Przede wszystkim nikt nie może na mnie pokazywać palcem, że jestem ukrytą zakonnicą, że jestem na usługach Kościoła i jako jego „agentka” robię to, bo mi tak każą księża. To, że nie ujawniam swojej konsekracji, daje mi możliwość świadczenia o wartościach Ewangelii w różnych kontekstach świeckich jako normalna osoba świecka, bez żadnej etykietki. Jednak czuję, że sekret ten ma też pewne słabe strony. Mianowicie to, że nie jestem do końca przejrzysta dla moich przyjaciół i rodziny, przed którymi muszę pewne rzeczy trochę ukrywać, np. moje wyjazdy w sprawach instytutowych albo moje kontakty z niektórymi siostrami, aby nie stwarzać podejrzeń, że jesteśmy w jednej wspólnocie. Aktywni katolicy zwykle należą do jakiejś kościelnej organizacji (od czasu do czasu jestem przez nich zapraszana…), a ja nie mogę powiedzieć, że należę do tak ważnej wspólnoty, którą jest instytut świecki życia konsekrowanego. Nie mogę też w otwarty sposób dawać świadectwa jako osoba konsekrowana poza sytuacjami wyjątkowymi. Wytwarza się pewna delikatna bariera niezrozumienia, ale trudno. Pan Jezus też miał okres trzydziestu lat życia ukrytego, a i w czasie nauczania nie zawsze chciał, by inni wiedzieli, jakimi drogami zmierza do Ojca.
(J 7,10). Również Maryja w Nazarecie z pewnością nosiła swój sekret Bożego macierzyństwa i nie obwieszczała wszystkim, że jej Syn nie jest synem Józefa.
Istnieje też niebezpieczeństwo, że nie zdradzając, iż jestem osobą konsekrowaną, inni mogą myśleć, że zostałam singielką z motywów egoistycznych. No cóż, muszę pokazywać swoim życiem, że nie chodzi mi ani o wygodę, ani o pogardzanie małżeństwem jako gorszym powołaniem, ponieważ tak nie jest.
Z dotychczasowych rozważań wynika, że moje powołanie ma blaski i cienie, jak każde inne, swoje piękno i trudności czy ciężary. Jednak wybrałam je wiele lat temu i jestem szczęśliwa, że mogę żyć dla Boga w świecie. Najważniejsza jest tutaj oblubieńcza relacja z Jezusem, który spojrzał na mnie z miłością i za którym wciąż tęsknię, a w sercu wciąż wybrzmiewają słowa:
„Boże mój Boże, szukam Ciebie i pragnie Ciebie moja dusza” (Ps 63,2)

Eva, Ochotniczka Księdza Bosko